Hotel "Sacrum"
Rozważanie malarstwa poprzez geografię urodzin autora zdaje się być praktyką równie powierzchowną co podejrzaną. Ale to akurat dobrze, bo w rozmowie z obrazami Karoliny Jaklewicz lepiej zachować czujność. Wyciszone, chłodne i kontemplacyjne ascetyczne i zdyscyplinowane - takie malarstwo zmusza do skupienia nie tylko twórcę ale też oglądającego.
W cyklu “Akt przestrzeni” autorka szeleści i wygasza szarością, przyprósza szeptem. Żadnej kakofonii krzykliwych barw, mocnego światła. Rekwizytoriumłaściwie to całkiem go brak. Jeżeli wyjątkowo pojawią się materialne ukonkretnienia, to nie w celu kokietownia widza ( kokieteria jest zupełnie obca malarstwu Karoliny J.), lecz by spiętrzyć pustkę i przestrzeń wokół. Przestrzeń ta, w najprostszym znaczeniu czytana pejzażem, jest podejrzana. Bo nie wystudiowana, przeanalizowana - właśnie podejrzana, zawidziana w krajobrazie, który autorka dobrze zna i na który sie powołuje. I tu właśnie łatwo wpaść w pułapkę geografii i jej klimatycznych implikacji: wszystko jest już proste, bo autorka znad morza przecież, z chłodnej północy, gdzie szary Bałtyk z kołnierzykiem horyzontu, przestrzeń i pustka (poza sezonem!) “jak okiem sięgnąć”. Tyle że Karolina J. nie okiem sięga i nie szkiełkiem..
Mimo to penetracja “pasa nadmorskiego” jest atrakcyjna. Kusi łatwym przypisaniem wąskiej palety barw i temperatur. Pozwla zauważyć, że pod pozorem chłodu i spokoju czai sie niepokojąca gwałtowność. Każdy kto był na morzu wie, że największą budzi ono grozę, gdy jest gładkie jak stół. Fale, nawet największe, to ledwie naskórek - ich brak uświadamiał nagle mroczną strukturę, rozciągającą się daleko w głąb. Cisza konferansjerem gwałtownych, ukrytych namiętności - i już krok do rozważań nad “Aktem przestrzeni” w kategoriach płci. Ale to błędny trop. Podobnie jak konteksty krajobrazowe, będące bardziej drogą niż celem.
Malarka nie studiuje pejzażu, szuka jego znaku, archetypu. Jeśli już pojawiają się jakieś sygnały perspektywy to natychmiast obok im zaprzecza.łabia pierwszy i stapia je w jedną “pozawymiarową” przestrzeń. Te “widoki” widziane są poza albo mimo czasu: na próżno by próbować odczytać ze światła porę dnia czy roku. Światło u Karoliny Jaklewicz nie podlega analizie, nie jest fizycznym zjawiskiem dającym się zmierzyć i zrozumieć.
To światło jest ideą.
I choć autorka jakby zawstydzona publicznym zwierzaniem się czy zaskoczona własną zuchwałością zaciera ślady, to kierunek jej artystycznych penetracji jest oczywisty i - paradokła dodatkowymi kontekstami. Karolina J. podszywając sie pod uczestniczkę dziecięcej “gry w klasy”, kreśli kontur, który w rzeczywistości jest abrysem, ręcznym zarysem planu konstrukcji katedry. Katedry - idei, do której krystalizacji niezbędne są skupienie, dyscyplina i asceza. Chłód morza, domniemane horyzonty, mgliste poranki, dziwne światła, słupy telegraficzne na tle nieba, uliczne lampy okazują się być równolegle elementami wielkiej konstrukcji: chłodem jej wnętrza, tajemniczym mrokiem , wibrującym, odrealnionym światłem witraży, pilastrami błękitnych ścian, zszarzałą kamienną posadzką. Karolina Jaklewicz buduje swoją konstrukcję z pozornie kruchych, ulotnych składników: kartek papieru, chudych warstw farby, odrobiny wody, światła, kilku kresek-blizn, paru wspomnień.
Czyni to z namysłem i nadzieją. W tym sensie “Akt przestrzeni” jest aktem wiary. W co - to sprawa drugorzędna.
Michał Biernacki
Rozważanie malarstwa poprzez geografię urodzin autora zdaje się być praktyką równie powierzchowną co podejrzaną. Ale to akurat dobrze, bo w rozmowie z obrazami Karoliny Jaklewicz lepiej zachować czujność. Wyciszone, chłodne i kontemplacyjne ascetyczne i zdyscyplinowane - takie malarstwo zmusza do skupienia nie tylko twórcę ale też oglądającego.
W cyklu “Akt przestrzeni” autorka szeleści i wygasza szarością, przyprósza szeptem. Żadnej kakofonii krzykliwych barw, mocnego światła. Rekwizytoriumłaściwie to całkiem go brak. Jeżeli wyjątkowo pojawią się materialne ukonkretnienia, to nie w celu kokietownia widza ( kokieteria jest zupełnie obca malarstwu Karoliny J.), lecz by spiętrzyć pustkę i przestrzeń wokół. Przestrzeń ta, w najprostszym znaczeniu czytana pejzażem, jest podejrzana. Bo nie wystudiowana, przeanalizowana - właśnie podejrzana, zawidziana w krajobrazie, który autorka dobrze zna i na który sie powołuje. I tu właśnie łatwo wpaść w pułapkę geografii i jej klimatycznych implikacji: wszystko jest już proste, bo autorka znad morza przecież, z chłodnej północy, gdzie szary Bałtyk z kołnierzykiem horyzontu, przestrzeń i pustka (poza sezonem!) “jak okiem sięgnąć”. Tyle że Karolina J. nie okiem sięga i nie szkiełkiem..
Mimo to penetracja “pasa nadmorskiego” jest atrakcyjna. Kusi łatwym przypisaniem wąskiej palety barw i temperatur. Pozwla zauważyć, że pod pozorem chłodu i spokoju czai sie niepokojąca gwałtowność. Każdy kto był na morzu wie, że największą budzi ono grozę, gdy jest gładkie jak stół. Fale, nawet największe, to ledwie naskórek - ich brak uświadamiał nagle mroczną strukturę, rozciągającą się daleko w głąb. Cisza konferansjerem gwałtownych, ukrytych namiętności - i już krok do rozważań nad “Aktem przestrzeni” w kategoriach płci. Ale to błędny trop. Podobnie jak konteksty krajobrazowe, będące bardziej drogą niż celem.
Malarka nie studiuje pejzażu, szuka jego znaku, archetypu. Jeśli już pojawiają się jakieś sygnały perspektywy to natychmiast obok im zaprzecza.łabia pierwszy i stapia je w jedną “pozawymiarową” przestrzeń. Te “widoki” widziane są poza albo mimo czasu: na próżno by próbować odczytać ze światła porę dnia czy roku. Światło u Karoliny Jaklewicz nie podlega analizie, nie jest fizycznym zjawiskiem dającym się zmierzyć i zrozumieć.
To światło jest ideą.
I choć autorka jakby zawstydzona publicznym zwierzaniem się czy zaskoczona własną zuchwałością zaciera ślady, to kierunek jej artystycznych penetracji jest oczywisty i - paradokła dodatkowymi kontekstami. Karolina J. podszywając sie pod uczestniczkę dziecięcej “gry w klasy”, kreśli kontur, który w rzeczywistości jest abrysem, ręcznym zarysem planu konstrukcji katedry. Katedry - idei, do której krystalizacji niezbędne są skupienie, dyscyplina i asceza. Chłód morza, domniemane horyzonty, mgliste poranki, dziwne światła, słupy telegraficzne na tle nieba, uliczne lampy okazują się być równolegle elementami wielkiej konstrukcji: chłodem jej wnętrza, tajemniczym mrokiem , wibrującym, odrealnionym światłem witraży, pilastrami błękitnych ścian, zszarzałą kamienną posadzką. Karolina Jaklewicz buduje swoją konstrukcję z pozornie kruchych, ulotnych składników: kartek papieru, chudych warstw farby, odrobiny wody, światła, kilku kresek-blizn, paru wspomnień.
Czyni to z namysłem i nadzieją. W tym sensie “Akt przestrzeni” jest aktem wiary. W co - to sprawa drugorzędna.
Michał Biernacki